Steinar Aadnekvam - młodzieńcza, radość grania!

Autor: 
Maciej Karłowski

W sobotni wieczór, 30 lipca na staromiejskim rynku, zagościł artysta raczej chyba w ogóle w Polsce nieznany.  Tymczasem w Norwegii publiczność i krytyka na tyle polubiła jego muzykę, że przyznała nagranej przez niego płycie „Simple Things” tytuł najlepszej w 2010r. Steinar Aadnekvam, bo o nim mowa wydaje się muzykiem mającym szansę na szerszą niż tylko w rodzimym kraju popularność. Jest młody, gra na gitarze, gra na niej pod względem technicznym bardzo dobrze i efektownie, a na dodatek jeszcze dopisuje do swojej praktyki wykonawczej ideologiczną podbudowę. "Muzyka jest esencją szczęścia, pozwala zrozumieć, kim jesteśmy i dostrzec na co nas stać. Gdy słuchamy naprawdę, to muzyka pozwoli nam dotrzeć do naszego wnętrza, naszej duszy" zwykł mawiać.

Hasło nośne, nie ma co kryć i zapewne niewielu z nim się nie zgodzi. W tym miejscu powinna pojawić się jakaś bardzo zgryźliwa i przesycona żółcią uwaga o tym jak to młodemu Norwegowi, daleko do wprowadzenia w życie choćby w minimalnym stopniu tej maksymy i jak to wiele czasu jeszcze potrzebuje żeby naprawdę zrozumieć, co nieopatrzenie chlapnął językiem. Powinna także pojawić się uwaga, że krytycy chyba oszaleli dostrzegając w jego grze powinowactwa z grą McLaughlina czy Di Meoli. Do tego bowiem droga przed nim daleka i wyboista.

I to prawda szczera. Gdyby Steinar chciał tymi ścieżkami podążać musiałby rzeczywiście sporo drogi nadłożyć. Tyle że z jego gry, poza oczywiście szybkością  zwłaszcza McLaughlinowskich fascynacji raczej nie słychać. Ten miły młodzieniec wydaje się rozpalony znacznie bardziej klasycznymi jazzowymi technikami, blisko mu do gitary akustycznej, uwielbia hasać po muzyce brazylijskiej, po tangach. Pewnie lubi muzykę Astora Piazzoli, Django Reinhard i cygańskie gitarowanie. To są oczywiście tylko przypuszczenia, ale gdzieś pod skórnie wydaje mi się, że bliższa mu taka estetyka niż jazz ex definio zarówno ten klasyczny, jak i ten z okresu fusion. Słychać to było zresztą w jego wersjach „Round Midnight” czy „Take Five”. Podobieństw natomiast poszukałbym raczej z tym co grywają czasem Philip Catherine albo Birelli Lagrene niż wspomniani wcześniej dwaj Amerykanie.

To jednak nie jest takie ważne. Steinar Aadnekvam, stosownie do wieku i umiejętności w istocie jest ogromnie podekscytowany sytuacją, która pozwala mu grać muzykę, występować przed publicznością, samemu tą muzyką cieszyć się i pozwalać cieszyć się nią słuchaczom. I co z tego, że nie jest jeszcze muzykiem kompletnym i jeszcze nie znalazł swojego głosu? Ma 27 lat i jeszcze trochę czasu zarówno na te poszukiwania, jak również by na tyle zadowolić jajogłowych krytyków-malkontentów, by ci w końcu wpisali go na swoje referencyjne listy. A tak na marginesie proszę mi wierzyć w wersji na żywo jego granie sprawie znacznie więcej przyjemności niż na płycie. Nawet kiedy z nieba pada deszcz.